wtorek, 24 maja 2016

Część dwunasta: Wiatr we włosach

Ostatni już raz piszę do Was wierni czytelnicy. Więcej postów nie będzie, a oczekiwanie na kolejny wpis możecie odstawić do lamusa. W Myszatej ostatecznie zamieszkał duch wytrwałości i pokory, dając radość z przemierzania polskich dróg i bezdroży. W gondoli dzięki wsparciu kolegi Grzegorza zawitało piękne obicie podkreślające nowe siedzisko:


Można godzinami się tak w nią wpatrywać, eh.... Pierwsze kilometry jednak pokazały, że zaprzęgiem tak łatwo się nie jeździ. Podnoszenie gondoli, czy wyrzucanie z zakrętów było na początku czymś normalnym. Przypomniały mi się początki jazdy na motocyklu i pojęcie przeciwskrętu: " chcąc skręcić w lewo, skręć kierownicą w prawo". Tu z pomocą przyszły stare księgi i rada, aby manewrować gazem i hamulcem tak by wprowadzać całość w kontrolowane uślizgi. Z każdym kilometrem wszystko stawało się coraz prostsze. Pragnę wspomnieć o bardzo miłych gestach ze strony innych motocyklistów, jak również kierowców puszek. Pozdrowienia i kciuki w górze sprawiły, że dwa lata walki opłaciły się. Pierwsze rozpoczęcie sezonu ma już za sobą, na zlotach jest niemałą atrakcją, a słów zachwytów nie ma końca. Przejechała już prawie tysiąc kilometrów i zawsze dowoziła mnie bezpiecznie do domu. Jest jednak coś co może zainteresować wytrwałego czytelnika. Z powodu wyprawy na inny kontynent jestem zmuszony sprzedać ukochaną Myszatkę. Sami wiecie ile serca zostało włożone, by historia zaprzęgów nie została zapomniana. Jeśli znajdzie się ktoś, komu przygody i wyzwania nie są przeszkodą, to zapraszam do kontaktu pod numerem telefonu 692 795 603. Cena wyjściowa: 29 000 zł  Pilne!!!





środa, 24 lutego 2016

Część jedenasta: gondolka

Witajcie. Dni mijają, a radość związana z kończeniem projektu przeplata się coraz bardziej ze smutkiem. Niby w końcu będę mógł nawijać kilometry na nowej maszynie, ale z drugiej strony, wiem że będzie brakowało tych nerwów, wrzasków i wymawianych w myślach setek niecenzuralnych wiązanek. Co do postępów, to z dumą pragnę ogłosić, iż gondola jest prawie gotowa. W pierwszej kolejności na wózku zawitał w końcu kolor, wszystko to zasługa kumpli z zaprzyjaźnionego warsztatu Crash Car Rzeszów.


Odwalili kawał porządnej roboty i to za symboliczną flaszkę ;) Po powrocie z wymalowaną gondolą cieszyłem się jak dziecko. Po ochłonięciu przyszła pora na pasy. Jeden dzień pochłonęło projektowanie i obliczenia. Całki i różniczki, w porównaniu z tym, to pikuś. Po kilkunastu godzinach myślenia i obaleniu Talesa, Pitagorasa i Bolsa zakończyłem obklejanie.


Pierwszy etap był już za mną. Szybkie zabezpieczenie papierem "tylko dla najlepszych lakierników" i na łódkę poszybował czarny lakier.




Po wyschnięciu farby, nadszedł czas na zabezpieczenie podwozia. Znowu obklejanie i matowienie. Pragnę wspomnieć nieocenioną pomoc małżonki, która dzielnie mi pomagała przez ten cały czas;)


Kolejnego dnia już można było zamieścić gondolę na swoim miejscu. Wraz ze szwagrami ruszyłem do akcji. Miało to trochę potrwać, ale że nachodziły nas smaki na browarka, to w mig uwinęliśmy się i zaprzęg był już kompletny. 


Rozochocony sukcesami postanowiłem rozpocząć proces rejestracji. Po wizycie w wydziale komunikacji w galerii handlowej, pani mogła zarejestrować wszystko, tylko nie mój motocykl. Postanowiłem więc odwiedzić główną placówkę i.... kolejna pani i kolejne problemy. Na szczęście był też gościu, który włączył się do akcji i po 5 min miałem już próbne blachy:D

wtorek, 2 lutego 2016

Część dziesiąta: żeby zapalił w końcu!

Jest!!!!!!!!!!! Jest jest nowy wpis:D....   Przypuszczam, że taka jest reakcja większości wiernych obserwatorów jakże niesamowitego bloga. Trzymałem w napięciu przez dość długi czas, za co bardzo przepraszam. Tym razem nie obijałem się, tylko nieustanie pracowałem przy reanimacji "kochanej" Myszatej, no z wyjątkiem całego października, kiedy trzeźwiałem po urodzinowym wyjeździe w bieszczadzkie knieje. Pozdrawiam ekipę kucharzy gotujących litrę żurku z wiadra zakwasu o 3 nad ranem:D Tyle wspomnień, pora na mechanikę. We wcześniejszym poście, zapomniałem wspomnieć o wymianie klasycznych łożysk w główce ramy (bieżni i garści śrutów) na łożyska stożkowe. 


Niby nic, ale zeszło pół dnia... No dobra, 30 min montażu i 6h balsamowania się chmielową oranżadą:P Co do blacharki, to musiałem uzbroić tylne błotniki w pełne oświetlenie. Ponieważ, trzymałem je w domu, to jedząc obiad na spokojnie rozkminiałem, jak poprowadzić przewody zasilające. Po kilkunastu dniach, jedzenia obiadu przez około 4 godziny, posiadałem już całą wiedzę do poprowadzenia paru kabelków. Nadeszła w końcu pora na montaż.


Wszystko niby ładnie, ale trzeba było jeszcze to połączyć w całość. Pewne zdziwienie wywoływałem u ludzi, kiedy to grzebałem w przewodach przez wszystkie dni świąt bożonarodzeniowych:D Po zabawach z kabelkami, przyszła jednak pora na dzień próby. Odpali czy nie? Pierwszy dzień udowodnił tylko, że ludzkie uda mają kres wytrzymałości i że cewka z zestawu elektronicznego układu zapłonowego nadaje się jedynie jako ozdoba na półkę. Po lekturze, rozpocząłem poszukiwania starej cewki dwustrzałowej od malucha. Ponoć, prędzej się dzisiaj znajdzie arkę przymierza, czy święty gral niż takie cacko. Po pewnym namyśle jednak, skoro Indiana Jones dał radę, to co... JA NIE DAM RADY?? Zupełnym przypadkiem trafiłem na sklepik z częściami do fiatowskich wynalazków i za niemałą opłatą stałem się posiadaczem "białego kruka":D Szybko dokupiłem nowe przewody wysokiego napięcia i czapki świec. Co do świec, to dziwna sprawa. Legendy opowiadają o strasznej wybredności sowieckich maszynek. Niektórzy, to dopiero po zakupieniu wiadra świec, zadowalają apetyt radzieckiego zwierzaka. Ja postanowiłem postawić na japońskie. W międzyczasie jakoś wkroczyłem w kolejny rok i wysłuchałem tyle życzeń "odpalenia go w końcu", że po Sylwestrze nadszedł w końcu TEN DZIEŃ. Świeciło słońce, wiatr powoli ustając nie zapowiadał nadejścia wiekopomnej chwili. Temperatura poniżej zera nie zapowiadała łatwej batalii. Wieści szybko się rozeszły i na polu bitwy pojawiła się gromadka znajomych. Sprawdzenie luzu zaworowego, iskry, paliwa i zaczynamy. Do kopnika podchodzili kolejno wszyscy z entuzjazmem, że może akurat jemu się uda, niestety prawda bywa bolesna i to bardzo, zwłaszcza jak udo jest już tak spuchnięte i nie mieści się w portkach, a do machania starterem brakuje kończyn. Niby Myszata chce coś zagadać, ale jakby się wstydziła i bała. Aż w pewnej chwili, cudowne PUH PUH PUH, obwieściło światu narodziny nowej legendy:D Po szybkich i prowizorycznych ustawieniach przedstawiam tak rzadko słyszany język maszyn ze Wschodu (dla posiadaczy przeglądarki innej niż Google Chrome zapraszam na: https://www.youtube.com/watch?v=UBhlMG0-lX4&feature=youtu.be ):

 

  Feta jak rakieta. Wszyscy tańczą i klaszczą. Bollywood się chowa. Wszystko ładnie i pięknie, ale przychodzi chwila zadumy i orientujesz się, że olej zaczyna się pojawiać tam gdzie nie powinien:/ Zaczynasz zdawać sobie sprawę, trzeba zaczynać od początku, rozbierać cały silnik, nowe uszczelki nie wspominając o wyciekach z miejsc niemożliwych. Jednak otwierasz browara i przyjmujesz wszystko na spokojnie. Niestety, zbytnie przejmowanie się miliardem takich błahostek potrafi bardzo zniechęcić.
Po załatwieniu sobie garażu postanowiłem zabrać się za uszczelnianie serca Myszatej. Na pierwszy ogień poszedł wyciek z przedniego mocowania silnika. Stara tuleja aluminiowa miała najlepsze lata już za sobą i zastąpiłem ją nową.


Następnie doszczelniłem alternator, założyłem najdroższe uszczelki głowic, doszczelniłem osłony popychaczy i zabrałem się za wydech. Z wydechem, to trochę się namęczyłem, bo w jednym tłumiku ukryły się dwa wiadra nagaru. Wszystko jednak szło po mojej myśli, tak więc po zamontowaniu i uszczelnieniu wydechu dymek pojawił się tylko na wylocie z cygarów. Ponadto, kurierem doszła chromowana, poszerzana kierownica nadająca bardziej masywny wygląd całości. 
Niestety do pełni szczęścia brakuje jeszcze wymalowania gondoli...