poniedziałek, 12 października 2015

Część dziewiąta: zabawy blacharsko lakiernicze

Witam wiernych czytelników. Po krótkiej przerwie, wracam by przedstawić kolejne postępy przy renowacji Myszatej. Zapewne część czytelników, którzy mnie nie znają (wątpię jednak by było dużo takich) pomyśli: "(...) chłop się nie odzywał pół roku to pewnie już trzecią maszynę kończy składać". Tutaj muszę ich rozczarować bo postęp jest raczej lichy. W czerwcu nie było zbytnio czasu ponieważ spontanicznie postanowiliśmy z Żoną pojechać w Alpy Austriackie i polatać trochę po włoskich krainach - oczywiście na motocyklu:D



Po powrocie zabrałem się za blacharkę. Do roboty 3 błotniki, zbiornik paliwa i gondola. Taa... cudowna gondola... Przy wyciąganiu jej z bagażnika mojego kombi, coś jakby ją zablokowało, więc szarpnąłem i ...cofnąłem się do okresu raczkowania. Tydzień stękania, jedzenia pigułek o dziwnych kolorach i wstawanie z łóżka zajmowało już mniej niż 10 min:D. Tyle dobrego, że znajomy w tym czasie wypiaskował i wymalował podkładem epoksydowym wszystkie elementy. Ze zbiornikiem też trzeba było się nagimnastykować. Oryginalnie był następujący zbiornik:


Postanowiłem zamontować zbiornik stosowany we wcześniejszych modelach tzw. łezkę. Całe montowanie kranika paliwa trzeba było przenieść bardziej na zewnętrzną część, ponieważ kranik zahaczał o alternator. Nie obeszło się znów bez pomocy wykwalifikowanych znajomych. Kolejnym etapem było szpachlowanie wszelkich nierówności zarówno na baku jak i nadkolach. Po tak żmudnej pracy przyszedł czas na warstwę podkładu i zabezpieczenie wewnętrznej strony nadkoli.


 Po rzuceniu koloru  postanowiłem zabrać się za ozdobne pasy. Efekt poniżej.


Akurat ten ostatni proces był najbardziej pracochłonny. Mierzenie i oklejanie elementów bez hektolitrów browaru zazwyczaj kończyły się wybuchem frustracji i bezradności, ale czego nie robi się dla ... siebie:D


piątek, 29 maja 2015

Część ósma: Wydech i rama wózka bocznego

Długo przyszło czekać na kolejny wpis... bardzo długo. Przepraszam, ale praca 100 km od domu pozwalała jedynie na dwie godziny zabawy tygodniowo przy Myszatej. W roli przypomnienia - Myszata to motocykl który składam:D Z obliczeń wynikało, że przy takim tempie, zakończenie prac przypadnie na... 2067 rok. Po miesiącu wracania na obiadokolacje, nadeszły dobre czasy i robota ruszyła. W pierwszej kolejności postanowiłem zamontować wydech. W standardzie miałem tłumiki przypominające  cygara - stąd ich nazwa. Szwagier się postarał i przy pomocy pasty przywrócił dawny blask. Na porysowane kolektory powędrowała taśma z włókna bazaltowego z dodatkiem krzemu. Dostać taką taśmę to nie taka prosta sprawa. Są dwie możliwości: albo masz znajomych kosmitów i ci odpalą z metra, albo ... pamiętać hasło na znany serwis aukcyjny:D


Po batalii z kolektorami, obejmy tłumików pomalowałem czarną farbą wysokotemperaturową. Wszystko już gotowe do składania - czas na montaż. Tu moja cierpliwość się skończyła. Niby dwie rury, ale miedzy nimi był taki fajny łącznik, który wyzwalał we mnie wszystkie stadia nerwicy naraz. Po dwóch dnia zmagań triumfalnie opuściłem plac boju.



Pełen entuzjazmu zabrałem się za ramę wózka bocznego. Szybkie oddzielenie gondoli i rama wraz z dwoma kołami powędrowała do piaskowania i malowania podkładem. Po tygodniu przyszedł czas na akryl.




Gdy wszystko ładnie schło, nadeszła pora na uzbrajanie kół. Kosztowne zakupy w Łańcucie i koła dorobiły się nowych markowych łożysk stożkowych, uszczelnień, szprych i gum. Ze względu na całkiem niezłe właściwości tłumiące postanowiłem pozostawić oryginalny amortyzator, jedynie rzuciłem nowy kolor. Powyższe czynności nie przebiegały jednak tak szybko, jakby mogło się tego spodziewać. Czyszczenie falbany z czarnego radzieckiego smaru pochłonęło kontener czyściwa, basen benzyny ekstrakcyjnej i trzonek młotka. Zaplatanie szprych zajęło dwa dni, ostatecznie doszedłem do takiej wprawy, że po obiedzie zrobiłem jedno koło w 10 min. Naciąganie opon to już nie lada wyczyn - browar to mogłem wykręcać z koszulki, ale w końcu kompletne koła już po dwóch godzinach zdobiły salon w mieszkaniu. Amortyzator postanowiłem wyczyścić ze starej farby - szczotką drucianą na wkrętarce. 4 godziny (6 piw) i udało się dokonać rzeczy, którą piaskarka zrobi w 15 min. Ah te oszczędności...W międzyczasie nowy dolot gumowy między filtrem powietrza a gaźnikiem postanowił popękać. W końcu przejechałem tyle metrów, że miał prawo. Radziecka technologia zadziwia. W miejsce niego powędrował rasowy, wzmacniany  dolot stosowany do turbin wysokiej wydajności. Ostateczne połączenie solówki z ramą nowotwora, pozostawia pewien niedosyt i zachęca do kolejnych walk z nietypową myślą technologiczną.




niedziela, 12 kwietnia 2015

Część siódma: Okablowanie

Dużo się działo. Nie pisałem, bo chciałem zakończyć ten post miłym akcentem, ale o tym na końcu:D Po amorkach przyszła pora na instalację elektryczną. Znowu były opory z zabraniem się do roboty. Większość zapewne pomyśli, że jestem leniwy, ale stworzyć od zera całą instalacje bez gotowych schematów i parametrów to nie lada wyczyn. Wspomnę jeszcze o zmianach: instalację 6V musiałem przerobić na 12V stosując nowy 12Ah akumulator i grubsze przewody, mocowanie akumulatora też trzeba było robić samemu,  prądnice zastąpiłem alternatorem denso z wbudowanym regulatorem napięcia, czujnik stopu dałem nowy i zamiast cięgna w postaci wygiętego druta wzorowanego chyba na lasce Gandalfa zastosowałem porządną sprężynę, w reflektor powędrowała żarówka H4 na przekaźnikach, nowa stacyjka nieco różniła się od oryginału i znów trzeba było wpatrywać się w nią godzinami i rozkminiać co jak połączyć. Dodatkowo pod fotelem zamontowałem nowy wyłącznik masy i skrzynkę z bezpiecznikami. Było ciężko, a na dodatek odpowiednie poukładanie kilometrów przewodów spędzało sen z powiek. Odskocznią od setek motogodzin spędzonych przy kabelkach, było wypuszczenie kolekcji koszulek Witja Garage, niestety ze względu na ich kosmiczną cenę zaledwie nieliczna garstka Ziemian załapała się na pierwszy rzut.


Wracając do instalacji to dni mijały i powoli wszystko zaczynało nabierać kształtów. Dodatkowo szwagier ściągnął na warsztat rower retro i zabrał się za jego przeróbki i tak we dwóch działaliśmy wieczorami. Nadszedł w końcu dzień kiedy zabłysło światełko w tunelu:


Na koniec zostawiłem najlepsze wieści. Otóż Myszata ujrzała w końcu światło dzienne i "rozpędem" przejechała swoje pierwsze metry:D Oczywiście sam nie dałbym rady wytargać jej z otchłani hadesu, tu podziękowania dla szwagrów i teścia Dariusza.


Ostatecznie dwie ślicznotki w końcu się spotkały:


Niestety, jak to bywa z zazdrośnicami, nazajutrz, gdy wybieraliśmy się na Beskidzkie Rozpoczęcie Sezonu Motocyklowego, Yamaszka po wrzuceniu biegu dała focha i zgasła, dając mi do zrozumienia bym sobie jechał tym co przyprowadziłem. Na szczęście szybko jej przeszło i sezon 2015 uznaję za rozpoczęty:D

niedziela, 15 marca 2015

Część szósta: Amortyzatory

Nadszedł w końcu dzień, w którym mogę nakarmić tysiące wygłodniałych czytelników kolejnym postem. Normalnie to bym się tak nie spieszył, ale ludzie mają swoją cierpliwość, która szybko się kończy i przeradza we frustrację i gniew. Trochę ich rozumiem, bo w końcu jeśli nie mogą czytać moich nowych postów to co niby mają czytać?? Tak więc, aby walczyć z analfabetyzmem, postanowiłem w pełni się zmobilizować i opisać moją walkę z tylnymi amorami. Co do amorków przednich to czyszczenie, wymiana uszczelniaczy i zalanie olejem silnikowym załatwiło sprawę.


Gorzej było już z tylnymi. Oryginalne, standardowo były skończone, więc wybór padł na nowe, piękne z chromowanymi sprężynami. Można je dostrzec na ostatnim zdjęciu trzeciego rozdziału. Niestety były zbyt długie i sam ich montaż byłby niemożliwy, gdyby znów nie przyszło z pomocą ... mieszadło do betonu:D Niby wszystko ładnie, ale sprawa zaczęła się komplikować, gdy przyszło montować podnóżki pasażera. Szybka diagnoza i plan skrócenia amorków poszedł w ruch. Po rozebraniu szok - okazało się, że tłok amora pracuje bez większych oporów, a jedyną amortyzacje zapewnia sprężyna. Wymiana oleju na gęstszy wprowadziła jedynie minimalną poprawę właściwości. Po dogłębnych poszukiwaniach wyszło na jaw, że były to najprawdopodobniej amortyzatory produkowane w Chinach lub Indiach do motocykla marki Royal Enfield. Przyszła więc pora na kolejny plan, polecany na internetowych forach, polegający na przerobieniu oryginała pod amortyzator od małego fiata:D W ruch poszły piły, wiertarki, szlifierki, spawarki, tokarki i narzynki. 

 
Roboty masa, ludzi pomagających na szczęście spore grono. Tu na podziękowanie zasłużyli: Darek Z. i Grzesiek D. Po modyfikacji urządzenia służącego do składania, przyszła pora na montaż.


Dwie godziny zabawy i amortyzatory przy pomocy szwagrów znalazły się na miejscu. Wieczorem standardowo - hektolitry gorzałki, tańce i śpiewy... w końcu jest postęp:D


Ostatecznie pozostała tylko oryginalna obudowa i sprężyny, reszta - wkład od malucha, górne mocowanie od Royalowych (jak widać nic się nie marnuje). Poniżej pokaże jeszcze dodatkowe ulepszenia przy Myszatej. W miejsce starej wkładki reflektora powędrowało szkło od starego Jelcza, po wcześniejszej regeneracji. Taki zabieg pozwala zastosować legalnie żarówki H4 12V. Oczywiście nie miało by to sensu, gdyby nie zakup przerobionego alternatora od Suzuki Swift 1.0.




niedziela, 8 marca 2015

Część piąta: Dlaczego Ural

W oczekiwaniu na amortyzatory tylne i chęci do montażu okablowania postanowiłem opisać dokładniej dlaczego wybrałem akurat taki rodzaj motocykla. Nie pamiętam kiedy dokładnie pojawił się w mojej głowie niecny plan zakupu drugiego motocykla, ale na stałe utkwił on gdzieś pod koniec 2013 roku. Żona była tolerancyjna, pozostawała tylko ciekawość - jak będę go składał nie posiadając garażu i czy finansowo uda mi się udźwignąć projekt MYSZATA. Zaczęło się od Skarbonki:D


Śledzenie na bieżąco aukcji z zabytkowymi motocyklami uświadomiło mi, że w grę wchodzi tylko renowacja radzieckiej maszyny. Polskie sprzęty zazwyczaj w kosmicznych cenach i bez kwitów, a harleye to już liga dla bogaczy, więc pozostała mi tylko decyzja na jaki radziecki wynalazek się zdecydować. Złotym środkiem byłoby posiadanie ramy od m-72, silnika Urala i skrzyni od Wieprza (Dniepra). Ostatecznie postawiłem na Urala M66. Na forach ludzie pisali, że renowacja nie jest łatwa, handlarze oszukują, a części najlepiej nabywać z wojskowych zapasów, bo reszta to nie nadaje się do niczego. Na każdym kroku można było spotkać przestrogi by mieć w zanadrzu niezawodną Japonię ( w rozumieniu motocykl z kraju kwitnącej wiśni) bo na rusku to już orgazm jak się do bramy dojedzie. Z blogów o podróżach wyczytałem, że na ruskach to przeważnie w wózkach bocznych ludzie wozili zapasowe silniki i skrzynie biegów, chociaż i to zapewniało zaledwie dystans o 200 km dłuższy. Na filmie z moto-bazaru koleżka (chyba z Białorusi) sprzedający Urala ostrzegał, że aby utrzymać kierownice, to trzeba kilo soli zeżreć i mieć łapy jak uda, a na koniec wszystko spuentował, że u nich to baby na nich jeżdżą bo nie mają czym:D Teraz mała ciekawostka odnośnie skręcania takim zaprzęgiem. Dla niektórych jeżdżących motocyklem bez wózka temat przeciwskrętu jest dobrze znany (skręcasz w trakcie jazdy kierownicą w prawo, a moto idzie w lewo) i wydawałoby się, że w dziedzinie skręcania motocyklem więcej ciekawostek nie ma. Nic bardziej mylnego. Jeżdżąc motocyklem z wózkiem bocznym, bez hamulca na wózek, manewr skrętu jest jeszcze bardziej skomplikowany. Po pierwsze należy użyć tzw. amortyzatora skrętu w postaci przekładek ciernych, aby kierownica ciężej chodziła i nie połamała nam rąk w trakcie skrętu czy hamowania. Po drugie  skręcając w prawo  należy odpowiednio dodawać gazu ( przedtem wytraciwszy prędkość), lewe zakręty  należy brać na zamkniętym gazie, albo nawet lekko na hamulcach, a więc wytracając szybkość na zakręcie. Proste. Jeśli się nie stosujesz do tej zasady to prędko usłyszysz - "miota nim jak szatan". Te i wiele innych nowinek sprawiły, że rusek stał się dla mnie motocyklem dla wytrwałych i cierpliwych, a że lubię wyzwania to postanowiłem spróbować swoich sił ze wschodnią technologią opartą na niemieckich projektach.

Część czwarta: Napęd

Często przy składaniu Myszatej natrafiałem na tzw. ścianę. Brakuje chęci, a świadomość ilości elementów, które trzeba złożyć nie zachęca do podjęcia nawet minimalnych działań. W ruskich zaprzęgach zastosowano najbardziej niezawodny i praktycznie bezobsługowy rodzaj napędu w postaci wału z przekładnią zębatą potocznie określanego dyfrem. Często, gdy jest on już na wykończeniu to nasi kochani sprzedawcy wpychają do środka sporą garść trotów, aby zniwelować niepokojące odgłosy. Oczywiście robią to w trosce o klienta, aby się niepotrzebnie nie martwił. W moim przypadku nic dziwnego w środku nie znalazłem, ale i tak standardowo trzeba było wszystko wymienić. Gdy już wszystko było zakupione ułożyłem sobie części do składania i tak stało, stało, stało... dwa tygodnie:D

Wspomnę może o fakcie jaki powodował wcześniej wspominaną "ścianę". Często na forach, gdzie ludzie opisują swoją walkę z radziecką myślą technologiczną, można się spotkać z określeniami typu: g*wnolit, rzecz z eskimosji, czy wyznanie typu " gdy widzę ten element to myślę, że jest on zrobiony na jakiejś maszynie, ale jak się przyglądnę to przestaje w to wierzyć". W moim przypadku nowy wałek zdawczy, który kupiłem był niedokończony i trzeba było odwiedzić znajomego tokarza, a nowa osłona krzyżaka  miała przeciwny gwint i poszła w odstawkę. Co do składania to nadszedł w końcu dzień, w trakcie którego pełen mobilizacji oraz napełniony złotym trunkiem zabrałem się do roboty.  Rezultat poniżej.




środa, 4 marca 2015

Część trzecia: Rama i Koła

Blog poszedł w sieć, więc teraz trzeba troszkę się zmobilizować, aby ludziska mieli co czytać i mieli ochotę sprawdzać nowe wpisy. Tym razem opowiem o szkielecie Myszatej. W moim modelu znajduje się ostatnia generacja prawdziwych ram skośnych, czyli grzbiet idzie od główki w kierunku tylnej osi koła. Obecnie próbują wskrzesić Urala wersją Retro z taką ramą, ale cena 11 000 euro jest dla mnie niemałym szokiem. Wracając do moich prac - rama po oględzinach okazała się skoszona przy główce. Dochodzenie nasunęło następującą hipotezę: zapewne wcześniejszy właściciel jechał lekko przeładowany (powiedzmy wiózł 30 ton prosa i sorga) i tak natrafił na dziurę i zapewne nie zdążył wyrzucić kotwicy i w nią wpadł. Tak leciał i leciał... dni mijały, aż sięgnął dna i  przednie koło ze strachu schowało się miedzy solówkę a wózek boczny. Swoją drogą kierownica też wyglądała na dość zdziwioną  tym, że przeżyła ( udało się ją jednak wyprostować mieszadłem do betonu). Naprawa ramy nie była jednak trudna: 4 łańcuchy, kifor, palnik, spawarka, 4 ludzi i uzyskaliśmy dokładność lepszą niż serwis Ferrari:D


Rama wyprostowana, teraz warto wspomnieć o kołach. Jak większość rzeczy wymagały dość sporego wkładu pracy i funduszy. Na początek rozebranie, mycie i rzucenie paru spawów, gdzie coś zaczynało puszczać. 


Jak widać po lewej stronie znajduje się środkowa część koła z falbankami na brzegach, stąd właśnie biorą nazwę koła w Uralach - Falbany. Z racji, że naprawa ma przebiegać rzetelnie postanowiłem sam zabrać się za piaskowanie. Tu pragnę pozdrowić Darka W., od którego pożyczyłem piaskarkę i kompresor (oraz setki innych rzeczy). Swoją drogą, to po części przez niego stałem się posiadaczem ruska:D Piach poszedł w ruch i już po paru godzinach było po sprawie. 




 Wspomnę jeszcze o szwagrze - Mocarnym i Szlachetnym Pawle. Miał on za zadanie, w trakcie piaskowania, potrząsać piaskarką, gdyby się zacinała. No, a że się zacinała bo trochę mało piasku miałem to po wszystkim hmmm......powiedzmy, że nie musiał się schylać żeby dotknąć rękami stóp:D Po piachu przyszła pora na malowanie. Podkład epoksydowy i akryl, czarny połysk na koniec. Akryl z mieszalni, a epoksyd od ... Darka:D Podkład kładłem brytyjskim pistoletem od drugiego szwagra - Sławka, co wszystko załatwi:D, a akryl mniejszym pistoletem od ... Darka:D Wyszło git. Szybki montaż nowych łożysk i uszczelnień i pora na szprychy. Mały turniej z Małżonką - kto pierwszy zaplecie koło. Zawody nie trwały długo... ;P Jak już zaplotłem obydwa koła, zawiozłem do naciągania do serwisu rowerowego. Małe zaskoczenie pana z zakładu, ale kolejnego dnia miałem już zrobione na cacy.


W oczekiwaniu na wypłatę postawiłem je koło telewizora i przez tydzień wieczorami gapiłem się jak w obrazek. Międzyczasie postanowiłem zająć się znów ramą. Z racji, że zmieniam zbiornik paliwa na tzw. łezkę musiałem przespawać mocowanie zbiornika. Miałem trochę luzu na uchwycie elektrody i spawanie przypominało trochę trafianie kluczem do zamka przez człowieka mającego 6 promili alkoholu ( udało się za trzecim razem). Szybkie piaskowanie i pora na malowanie. Zakup farb i wio do lakierni. Zabezpieczanie miejsc, gdzie lakier jest niepożądany, wyczyszczenie ramy i lecimy z mieszaniem podkładu. Akurat zostało mi jeszcze trochę starego, więc wystarczy na ramę i parę drobnych elementów. Nie miałem kubka, to dawaj epoksyd do słoika i bełtamy z resztą chemii. Teraz porada: nigdy nie mieszaj niczego w słoiku... zwłaszcza gwoździem. Sruuu.... i poszło wszystko na podłogę.  Myślę, że niby nic się nie stało bo w końcu tego samego dnia kupiłem  drugi podkład. Nic bardziej mylnego. Sprzedawca jak kasował podkład nie mógł znaleźć kodu kreskowego na puszce i poszedł po drugą. Kod znalazł, ale okazało się, że dał mi już akrylowy zamiast epoksydowego. Myślę - trudno. Rama po piaskowaniu to damy radę. Wyszło ok, więc kamień z serca. Pora na kolor. Znowu odpalanie lakierni - rąbanie drzewa do pieca i odpalanie grzejników. Rezultat poniżej.


W głowie zaczęły coraz częściej krążyć myśli by postawić maszynę na kołach. Plan żeby zdążyć przed końcem 2014 roku, niestety spalił na panewce, no bo Święta nadeszły i już trzeba było myśleć o Sylwestrze. Opony dopiero zakupiłem w styczniu. Wybór padł na produkt z Czeskiej Republiki. Dodam, że nie są one wcale tanie, a moja wycena za kompletne koło wyniosła około 1000 zł. Pora na składanie. Silnik na miejscu, kiera, siodło, koła też. Ceremonialnie i rodzinnie opuściliśmy Myszatą na glebę. 


niedziela, 1 marca 2015

Część druga: Silnik

Dzisiaj słów kilka o sercu  demona bezdroży - silniku typu BOXER, czyli to co wszyscy chcą mieć. Jest to unowocześniona jednostka o pojemności 650 cm3 z filtrem oleju i zmodyfikowanym wałkiem rozrządu zapewniającym niesłychane przyspieszenie i moc... ponoć.  Jest jeszcze coś, co dodaje smaczku do całości - dodatkowa ręczna dźwignia zmiany biegów i nożny starter - kopnik. Taaak kopnik. Podchodzisz szarmancko do motocykla, przekręcasz kluczyk i strzał z buta z wyraźną dominacją nad maszyną i już w całym mieście słychać soczyste BUH BUH BUH....W rzeczywistości jednak jest inaczej i gdy wszyscy patrzą to maszyna pokazuje kto rządzi i po 30 min kopania udo rozerwie nawet dresy rozmiaru XXXL. Teraz trochę o moich modyfikacjach: oddałem wał do regeneracji oraz kupiłem nowe łożyska, uszczelniacze, głęboką miskę olejową, cylindry, szpilki, głowice, tłoki, gaźniki z grubymi podkładkami, pierścionki,  świece, kable WN, elektroniczny układ zapłonowy, popychacze z osłonami i zrobiłem lekką polerkę pokryw zaworowych. W skrzyni biegów założyłem nowe łożyska, uszczelki, tarcze sprzęgłowe i docisk. Teraz pragnę wspomnieć o filtrze powietrza. Ponoć najprostsze rozwiązania są najskuteczniejsze i mamy tu oto przykład. Filtr ten to taki komin w którego środku jest poskręcany cienki drut nasączony olejem, a przy wlocie do filtra mamy rynienkę z olejem przykrytą wiekiem. Gdy nasz filtr ulegnie zabrudzeniu to szybko opłukujemy benzyną i na koniec należy jeszcze bryznąć trochę olejem. Oczywiście czynności te robimy daleko od ekologów i panów policjantów, no chyba że mamy przy sobie przenośny utylizator i zdążymy wypełnić wniosek dot. utylizacji odpadów niebezpiecznych. Tyle już na temat podzespołów, przyszedł czas na składanie wszystkiego do kupy. Jak wspomniałem we wcześniejszym rozdziale, należy robić zdjęcia przy demontażu, inaczej (jak było w moim przypadku) będziesz się bujał godzinami na fotelu z elementem i tępym wyrazem twarzy myśląc czy to było tak, czy inaczej. Po 2 miesiącach bujania przedstawiam rezultat:



Pragnę teraz wspomnieć o niezliczonej pomocy osób, bez których utknąłbym już na etapie zakupu. W ich gronie znajdują się osoby z firmy w której pracuję, którzy zawsze poradzą w tematach technicznych i cierpliwie wysłuchują codziennie (oczywiście w trakcie przerwy od 10:00 do 10:30) o moich problemach przy składaniu ruska. Wielkie podziękowania kieruje również do rodziny i przyjaciół za wyrozumiałość i wsparcie. Żonie za domywanie umywalki oraz znoszenie szlifowania elementów w trakcie oglądania przez Nią ulubionego serialu. Przyszła pora i na szwagrów: Sławka i Pawełka. Pierwszemu z nich przypadło kierowanie autem, gdy ściągaliśmy Urala ze Skarżyska. To uczucie kiedy wszyscy faceci oglądają się z zazdrością, a kobiety podciągają bluzki i .... dobra kobiet to wcale nie interesowało, ale i tak uczucie bezcenne. Drugiego szwagra "zatrudniłem" w warsztacie WitjaGarage. Płaca przyzwoita 15zł .... za dobę, ale z wyżywieniem... czasami. Ich udział jest ogromny zarówno w składaniu ruska jak i przelewaniu hektolitrów złotego trunku ze sklepu o zwierzęcej nazwie. Ponadto jest jeszcze setka osób ze sklepów motoryzacyjnych, zakładów tokarskich, mechanicznych, lakierniczych, który zawsze pomogą mimo zdziwienia, że ktoś jeszcze chce takim wynalazkiem jeździć:D


niedziela, 15 lutego 2015

Część pierwsza: Rozbiórka

Wielokrotnie oglądając programy motoryzacyjne możemy natknąć się na moment demontażu części z pojazdu. Profesjonalne zakłady zawsze używają aparatu fotograficznego by archiwizować układ elementów i ich kolejność montowania. Sam posiadam trzy aparaty cyfrowe - jeden nie działa, drugi ma sto milionów megapikseli i waży więcej niż ja sam, a trzeci ma różowe etui. W głowie miałem tylko jedną myśl - ARCHIWIZOWAĆ CO SIĘ DA. Taaa... przecież wszystko jest tu takie proste i intuicyjne. W tydzień motocykl był już w pudełkach. Po paru dniach zaobserwowałem dziwną właściwość czarnej mazi będącej połączeniem brudu i czegoś oleistego znajdującego się w okolicach silnika. Taki powiedzmy "smar" jest niezmywalny z niczego, nawet z rąk, o ubraniach nie wspomnę. Powiedzmy, że palec utytłany w takim czymś pozwala narysować czarną linie łączącą oba bieguny geograficzne.... 569 milionów razy:D. Wracając do rozbiórki, silnik okazał się być w wyśmienitym stanie, co w radzieckim znaczeniu - blok silnika jest cały, reszta do wymiany i 4 rzeczy do naprawy. W jednym cylindrze puściło zabezpieczenie sworznia tłoka i wyszlifowało w nim piękne dwa rowy, zapewne by silnikowi się lepiej oddychało. Co do głowic to każda z innej bajki, jedna była pomalowana na złoto, albo pokryta złotem:D Co do wyciągania wału pomocna książka "Ciężkie Motocykle Radzieckie", albo 1h zabawy i 6 piw. Mycie bloku silnika przypominało egzorcyzmy: pierwsza myjka spalinowa ujawniła zło czające się wewnątrz. Demon rzucił jakiś czar i cały pokryłem się niezmywalnymi kropkami. Po godzinie odpuściłem. Runda druga - brodzik i gorąca woda + chemia. Przegrałem. Cierpliwość była moim jedynym atutem. Sterta starych koszul i ręcznie przed TV, skrupulatnie i rzetelnie zdobywałem przewagę. Ostateczny triumf przyniosła wizyta na myjni samochodowej - 3zł i myjka przegoniła już całe zło. Sukces... po 3 tygodniach.
Szybki szlif, drobna polerka i na bloku pozostały tylko ślady po taśmie produkcyjnej albo jej braku. Co do reszty gratów: stare gaźniki, prądnica, oświetlenie, cała instalacja, podnóżki, opony w odstawkę - reszta do prostowania:D

niedziela, 8 lutego 2015

Przygodę czas zacząć

Urala M66 kupiłem nie cały rok temu. Trochę się oszukałem, bo choć w sieci ogłoszeń pod dostatkiem, to mało który motocykl jest z dokumentami. No, ale się udało i w końcu mam swoją "Myszatą":

Jak tylko ściągnąłem ją z przyczepy ( właściwie to ściągnęliśmy, bo pięciu chłopa przy tym pomagało) to od razu przystąpiłem do... demontażu wszystkiego.
 Od razu ostrzegam, że jakość niektórych zdjęć nie powala, ale ciężko w garażu czy piwnicy o dobre światło;).

No i od tego momentu zaczęły się schody... Po pierwsze - nie posiadam garażu, więc problem nr 1, gdzie to wszystko trzymać! Z pomocną ręką przyszedł Teść, który udostępnił mi suszarnię. Razem ze szwagrami, którzy nie jednokrotnie zostaną wspomniani na tym blogu, wciągnęliśmy częściowo obnażony motocykl. Niestety suszarnia za duża nie jest, więc w dalszym ciągu był problem gdzie zmieścić pozostałe rzeczy. Pojawiła się w mej głowie pewna myśl - przecież mam duże mieszkanie! Zaraz po tym pojawiła się druga myśl - co na to żona? Odpowiedź była oczywista, ale podjąłem próbę. A co, przecież mam tolerancyjną żonę! Nastąpiła krótka wymiana zdań między mną i żoną -  co drugie słowo mojej żony było "nie". Początkowo się podłamałem, jednak pomyślałem, że przecież kobieta mówiąc nie myśli tak i przytargałem klika pudeł z częściami do mieszkania. Nie muszę chyba opisywać reakcji żony. Jednak po paru dniach "focha" pudła dostały przyzwolenie na tymczasowe zameldowanie:). Niestety żona nie była świadoma, że części będzie początkowo przybywać, a nie ubywać.

Wróćmy jednak do motocykla. Po demontażu i wstępnym przeglądzie technicznym części uzbierała mi się spora lista rzeczy do wymiany ( gaźniki, głęboka miska olejowa, uszczelki, głowice, cylindry, popychacze itp.). I tak wyruszyłem z tą listą na Oldtimerbazar w Warszawie, gdzie udało mi się kupić wszystko u pewnego Białorusina. Nawiasem mówiąc, jeżeli będziecie wybierać się na ten bazar, to szukajcie części tylko u obcokrajowców - mają o wiele tańsze niż polscy sprzedawcy! I tak wróciłem do domu z pełną torbą części, lżejszym o kilka stów portfelem i w końcu mogłem zacząć swój projekt.

W kolejnych dniach będę dodawał kolejne posty dotyczące już porad technicznych.Proszę o cierpliwość;)


Zacznijmy od początku

Na początku przedstawię krótki zarys mej skromnej osoby. Przygodę z motocyklami zacząłem jakieś 5 lat temu od Suzuki Savage z silnikiem 650. Cóż mogę o nim powiedzieć: dla początkujących motocyklistów, nie wiedzących jeszcze czego chcą, jest OK, dla osób chcących nim zwiedzać świat już nie.  Motocykl ten jest idealny na krótkie trasy, ze względu na niezbyt duży komfort jazdy i niezbyt duże osiągi prędkości (choć nie raz pętlę Bieszczadzką zaliczyliśmy na nim). "Dzikusa" ( tak nazwaliśmy go z żoną) szybko się pozbyliśmy, głownie ze względu na jego gabaryty. Drugi motocykl, którym jeżdżę już od jakiś 4 lat, to Yamaha Diversion 900 ( nasza Diva). Poza wagą motocykla nie widzę żadnych wad. Jest wygodny, pakowny i jeszcze nas nigdy nie zawiódł. Przejechaliśmy na nim z żoną kilkanaście tysięcy km. Nawet 19 godzin ciągłej jazdy w zmiennych warunkach pogodowych  nie jest dla niej straszne ( dla motoru, nie dla żony!). Jednak, żeby urozmaicić sobie życie postanowiłem zakupić stary motocykl i samemu go odrestaurować.Wybór padł na Urala M66. Myślę, że mój tytuł bloga ( " Nie miałem problemów, kupiłem Urala" ) idealnie opisuje ten motocykl. Mimo wielu problemów, wielu zaskakujących radzieckich rozwiązań mogę śmiało powiedzieć, że warto podjąć ryzyko. Frajda jest niesamowita, choć bardzo czasochłonna i pieniądzożerna.
Wiem, że takich blogów jak mój jest w sieci wiele. Postanowiłem go założyć, ponieważ przyjaciele nalegali ;). Mam nadzieję, że chociaż oni go będą czytali. Za pośrednictwem tego bloga chcę się podzielić z innymi swoim doświadczeniem i odkryciami związanymi z wielokrotnie misternie zakończonymi próbami naprawienia czegokolwiek w tej radzieckiej maszynie. Mam nadzieję, że zamieszczone tutaj informacje Wam pomogą ;)